Czwartek, 9 Maj
Imieniny: Grzegorza, Karoliny, Karola -

Reklama


Reklama

Ratownik medyczny z pasją do gitar


Dziś postać kolejnego ratownika medycznego ze Szczytna – Andrzeja Ozgi. Podobnie jak niektórzy z kolegów, do zawodu trafił z przypadku i ma swój sposób na odstresowanie. Jaki? O tym, między innymi, opowiada.


  • Data:

Andrzej Ozga to 49-letni mieszkaniec Spychowa. Ze służbą zdrowia związany od 2002 roku. Formalnie ratownikiem medycznym został jednak dopiero rok później.

 

 

Jak trafiłeś do tego zawodu?

 

 

Przez przypadek (śmiech). Szczerze to nigdy nawet mi się nie śniło, że będę ratował zawodowo ludzkie życie. Pracowałem w Spychowie w firmie gazownictwa bezprzewodowego. W tym budynku miało też swoją siedzibę pogotowie Impuls. Pracowało tam kilku moich znajomych. Czasami spotykaliśmy się na kawę. Zaczęło się od żartów, że może zostałbym ratownikiem, bo potrzebują osób do pracy. Gazownictwo w Spychowie zaczęło się kończyć, dlatego zacząłem myśleć o tym na poważniej. Szukałem alternatywy. Poszedłem do szkoły medycznej i tak to się zaczęło...

 

Mocno różni się praca w „zwykłej” firmie od tej w pogotowiu?

 

Różnic jest mnóstwo. Pracy w pogotowiu nie da się zaplanować, każdego dnia jest co innego. Tu nie może być mowy o rutynie, czy powtarzalności. Każdy przypadek jest inny. Nie ma czasu na nudę. Praca w poprzedniej firmie była stabilna, ale wciąż robiłem to samo.

 

Najpierw pracowałeś w Impulsie, tak?

 

 

Dokładnie tak, byłem dodatkową osobą w karetce. Uczyłem się, podpatrywałem starszych kolegów. Pierwsze dni były naprawdę trudne. Teoria ze szkoły mocno rozjeżdżała się z codziennością w pogotowiu. Warto czasem było posłuchać starszych kolegów. Jednak doświadczenie i intuicja w tym zawodzie to wiele.

 

 

Coś zaskoczyło cię w tej pracy?

 

Najwięcej przemyśleń dawały mi zdarzenia z udziałem dzieci. Praca w Impulsie to były głównie wyjazdy do wsi. Oprócz ludzkich dramatów, tragedii widziałem też ogrom biedy. Z perspektywy miasta być może trudno w to uwierzyć, ale widziałem ludzi żyjących w skrajnym ubóstwie, w domach bez prądu, wody... To skłoniło mnie do tego, aby dalej, już też po pracy, pomagać ludziom. Takie były początki. Dziś, po 20 latach, tej biedy jest nieco mniej, ale proszę mi wierzyć nadal są ludzie, którzy żyją w skrajnym ubóstwie. Często właśnie obok nas. Czasami nie widzimy tego, bo nie chcemy tego widzieć. I to jest przykre.


Reklama

 

 

A to pomaganie po pracy?

 

Zdarzało się, że organizowaliśmy jakieś paczki dla osób najbardziej potrzebujących. Zresztą do tej pory rzeczy po moich dzieciach nie wędrują do mojej rodziny, a trafiają do rodzin potrzebujących w naszym powiecie. Bywa, że oddajemy też jakiś sprzęt, rowery, narty. Praca w pogotowiu nauczyła mnie szacunku do życia, ludzi, do osób gorzej radzących sobie w tym świecie. Bo naprawdę bywa często tak, że oni nie są sami winni temu swojemu ubóstwu. Choć zdarzają się też ludzie, którzy na własne życzenie się stoczyli. Ale myślę, że i oni zasługują na pomoc.

 

Pamiętasz swój pierwszy wyjazd?

 

Tak, był to jakiś wypadek komunikacyjny. Ale generalnie niewiele się działo.

 

 

A najtrudniejsza akcja?

 

Było to jakieś dobre 10 lat temu, ale gdy zamykam oczy, to wciąż wszystko widzę, jakby działo się to teraz. Zostaliśmy wezwani do samobójstwa 9-letniego chłopca w gminie Rozogi. Nie było szansy na uratowanie tego dziecka, bo został znaleziony zbyt późno i chyba, jeśli dobrze pamiętam, przez młodszego brata. Do dziś napawa mnie lękiem to, że to samobójstwo było tak precyzyjnie zaplanowane. Chłopiec poszedł do szopki. Odgarnął drewno. Postawił pieńki, wdrapał się na nie, aby dosięgnąć belki... Co musiało nim kierować, jaka krzywda, ból, że w tak młodym wieku sięgnął po tak skrajne rozwiązanie? Widać, że to była jego świadoma decyzja, bo wszystko sobie przygotował. Często o tym zdarzeniu myślę, wspomnienia same wracają. Gdy ktoś poruszy temat śmierci, widzę tego chłopca. Przeraża mnie też postawa rodziców tego chłopca, nikt się tą śmiercią nie przejął...

 

Niemal każdy z ratowników powtarza to, że najtrudniejsze są zdarzenia z udziałem dzieci...

Reklama

 

Bo to prawda. Widzimy wszystkie obrażenia... To naprawdę zostaje w głowie.

 

 

Czy pojawiają się pytania: dlaczego do tego doszło, czy musiało to się wydarzyć?

 

Owszem. Ale zazwyczaj pozostają bez odpowiedzi. Każdy taki przypadek jest inny. Tu niczego nie można uogólnić.

 

Można o tych tragediach zapomnieć?

 

Na chwilę pewnie tak. Ale zazwyczaj wpisują się one już na stałe w nasze życie. Każdy z ratowników ma swój sposób radzenia sobie z tym. Ja uciekam do rodziny i muzyki. Gram na gitarze, to najlepiej na mnie działa. Właściwie nie potrafię bez tego mojego hobby żyć. Przy swoim domu pobudowałem nawet specjalny budynek, aby tam bawić się muzyką i nikomu nie przeszkadzać. Uwielbiam rock i rock and roll z lat 60, 70 i 80. Bywa, że zajmuję się też dystrybuowaniem gitar japońskich.

 

To jedne z najlepszych gitar na świecie...

 

Dokładnie tak. Dlatego zaopatrują się w nie u mnie czołowi polscy muzycy. Bywa, że czasami, testując jakąś gitarę, zagram z nimi. Fajne doświadczenie. Muzyka to bardzo skuteczna ucieczka od często trudnej rzeczywistości. Myślę, że każdy ratownik ma taką swoją furtkę, bufor bezpieczeństwa. Inaczej nie dałby rady w tej pracy...

 



Komentarze do artykułu

Czytelnik

Brawa dla Tygodnika Szczytno za pomysł na cykl artykułów. Przeczytałem na raz wszystkie do tej pory opublikowane wywiady z ratownikami. Dobrze jest przeczytać, że to tacy sami ludzie jak my. Z wadami, gorszymi dniami w pracy i pasjami, którymi starają się odreagować stres, który towarzyszy im na co dzień. Wielki szacunek dla wszystkich ratowników, za waszą pracę!

Poszkodawany

Pan gitara widzę że ta pasja mu bardziej leży niż ludzie do których przyjeżdża z pomocą, jest hamski brak mu empati a tu piszę farmazony niech opisze jak się zwraca do ludzi. Ale gitara gra.

Napisz

Reklama


Komentarze

Reklama