Poniedziałek, 20 Maj
Imieniny: Bazylego, Bernardyna, Krystyny -

Reklama


Reklama

Inspirowany historią Bena Carsona, młody pediatra walczy o zdrowie dzieci. Rozmowa z doktorem Mateuszem Bernaciakiem


Kontynuujmy nasz cykl prezentujący medyków ze szpitala w Szczytnie. Tym razem nasz dziennikarz spotkał się Mateuszem Bernaciakiem z oddziału dziecięcego. Pan Mateusz jest na nim rezydentem pediatrii ogólnej. - O tym, że zostałem lekarzem zadecydowała historia Bena Carsona – mówi z uśmiechem młody, bo zaledwie 32-letni lekarz. - Dorastał w slumsach Detroit. A stał się jednym z najlepszych neurochirurgów dziecięcych na świecie. W 1987 Carson kierował 70-osobowym zespołem chirurgów, który dokonał pierwszej udanej operacji rozdzielenia bliźniąt syjamskich zrośniętych głowami. Niesamowita historia, która utorowała mi drogę...



Doktor Mateusz Bernaciak 6 czerwca skończył 32 lata. Lekarzem jest od 2019 roku. Urodził się w Gdyni, ale gdy miał sześć lat jego rodzice zdecydowali się przenieść na wieś pomiędzy Giżyckiem, a Oleckiem. - Najpierw zamierzali wybrać Kaszuby, ale okazały się wówczas dla nich zbyt drogie – śmieje się medyk. - Dlatego padło na wschodnie Mazury. Mama jest nauczycielką, a tata pracuje w Norwegii.

Pan Mateusz szkołę średnią skończył w Suwałkach. Na studia wybrał Warszawski Uniwersytet Medyczny, kierunek lekarski. Dziś wspólnie z żoną zamieszkał w Dźwierzutach.

 

 

Skąd pomysł na medycynę?

 

 

Odkąd pamiętam, zawsze ciągnęło mnie w tym kierunku. Bardzo mi imponowało jak lekarze pomagają ludziom, że wiedzą tyle rzeczy, których inni nie wiedzą. Poza tym mój starszy brat poszedł na medycynę. Podążyłem trochę w jego ślady. Przetarł szlak. Wydawało mi się to bezpieczniejsze (śmiech). Ale największy wpływ na moją decyzję miała historia Bena Carsona. Kiedyś wpadła mi w ręce książka na jego temat. Dorastał w slumsach Detroit, a stał się jednym z najlepszych neurochirurgów dziecięcych na świecie. W 1987 Carson kierował 70-osobowym zespołem chirurgów, który dokonał pierwszej udanej operacji rozdzielenia bliźniąt syjamskich zrośniętych głowami. Niesamowita historia, która utorowała mi drogę... Naprawdę to sprawiło, że zacząłem fascynować się medycyną. Kręciła mnie zwłaszcza ta możliwość pomagania ludziom.

 

A jak wypadło zderzenie młodzieńczej fantazji na temat tego zawodu, ze studiami i pracą?

 

Oj, studia to fatalny okres życia. Życia, które jakby się zatrzymało. Niby wiedziałem, że będzie trudno, ale było niewyobrażalnie. Setki stron do nauki z tygodnia na tydzień, w dodatku po łacinie na pierwszym roku. Nieustanne siedzenie w książkach. Naprawdę nie było na nic innego czasu. Bywało, że czasami aż chciało się wymiotować od tej nauki. Nie mogłem się doczekać końca studiów, by wreszcie być samodzielnym lekarzem, nie tylko siedzieć na wykładach i chodzić do pacjentów w 6-osobowych grupkach.

 

To studia, a praca?

 

Zdecydowanie lepszy czas (śmiech). I to z kilku powodów. Po pierwsze, bo człowiek widzi, że naprawdę może i pomaga ludziom, a po drugie przekonuje się, że to ślęczenie nad książkami miało sens. Dostałem trochę w kość pracując w gabinetach podstawowej opieki zdrowotnej między innymi w Warszawie, gdzie – niestety - medycyny jest mniej niż pracy urzędniczej, ale na szczęście to już za mną. Pediatria okazała się być fascynująca, pełna wyzwań, House’owych zagadek, wielkiej satysfakcji z pomagania maluszkom. Jedynie stosy papierkowej roboty sprowadzają czasami na ziemię (śmiech).

 

No właśnie. Dlaczego wybrał pan pediatrię?

 

Wiele rzeczy na to się złożyło, w tym zbiegi okoliczności, ale nie żałuję tej drogi. Kończę właśnie moduł ogólny pediatrii, przede mną dwa kolejne lata specjalizacji. Ale zakochałem się w tej pracy. To jest to, co chciałbym robić nadal. Jestem tego pewien. Dzieci, w przeciwieństwie do dorosłych, nie są winne swoim chorobom. Z dorosłymi różnie bywa, często swoim stylem życia sami ściągają na siebie mnóstwo chorób. Niestety, taka jest prawda. Uśmiech zdrowiejącego małego pacjenta rekompensuje każdy trud tej pracy.


Reklama

 

A społecznie jak traktowany jest obecnie zawód pediatry w pana odczuciu?

 

Zawód lekarza w ogóle kiedyś niósł za sobą większy autorytet, ale ja dojrzewałem już w erze Internetu, forów i Doktora Google’a, więc przywykłem, że pacjenci czasem myślą, że wiedzą lepiej od lekarzy. Nauka i rozsądek jednak same się bronią, zaufanie do lekarzy jest nadal bardzo duże.

 

Relacja lekarz - mały pacjent wymaga sporo gimnastyki. Raz pediatra jest superbohaterem, kiedy indziej znowu ma się wrażenie, że powinien zmienić zawód...

 

Myślę, że „zimni lekarze” biorą się z przepracowania. Nie mają już siły czekać, aż dziecko się oswoi, powoli rozbierze, nie bawią się w „najpierw zbadamy misia, dopiero Krzysia”, bo kolejny pacjent już puka do drzwi. Od pewnego czasu środowisko lekarskie też dostrzega, że nie tak powinno być, doktor nie powinien pracować na kilku etatach, bo braknie sił, by wykonywać pracę starannie.

 

Z dziećmi jest chyba i tak zawsze prościej. Gorzej z rodzicami...

 

Cierpliwość. To recepta na każdy kontakt i z dzieckiem, i rodzicem. A tak poważnie to gdy są nieco napięte relacje, staram się tych rodziców sam przed sobą tłumaczyć. Że zestresowani, że zmęczeni, że jeszcze nie wiedzą czy mogą w pełni zaufać, ale na pewno wkrótce sytuacja się ułoży. I zwykle tak jest. Kiedyś usłyszałam: „Bądź zawsze dobry dla ludzi, bo nigdy nie wiesz jaką walkę toczą”. Staram się trzymać tej zasady. Pozory potrafią mylić.

 

Jaki typ rodzica jest najtrudniejszy w kontakcie dla pediatry?

 

Oczywiście ten, który „wie lepiej”. Ja jednak zawsze liczę na merytoryczne argumenty, które przekonają rodzica, co zwykle się sprawdza, ale tylko w spokojnej rozmowie.

 

Emocji w pana pracy na pewno jednak nie brakuje, bo opiekuje się pan najmłodszymi, bezbronnymi pacjentami...

 

Jesteśmy profesjonalistami, ale i ludźmi. Bywa, że serce się kraje, ale my tam jesteśmy, by pomagać. Właśnie po to, by przegonić chorobę i sprawić, by te dzieci znowu mogły biegać, szaleć, rozrabiać. Szkolimy się latami, by te małe istotki poszły w świat cieszyć się życiem. A wtedy my, po cichu, cieszymy się kolejnym sukcesem.

 

Co jest najtrudniejsze w tym zawodzi?

 

Właśnie to, co pan poruszył. Niezrozumienie się z rodzicami pacjentów. Bywa, że mają zupełnie inne oczekiwania. Uparcie twierdzą, że wiedzą lepiej, bo sąsiadka, internet „powiedzieli” tak i tak. Bywa, że rodzice przychodzą już do nas z wygooglowanymi diagnozami. Z drugiej strony naprawdę ich rozumiem, bo walka o zdrowie i życie ich własnego dziecka jest dla nich najważniejsza. Emocje potrafią zaślepić rozsądek. Ale zawsze staram się ich wysłuchać, a potem wytłumaczyć i zaproponować im to, co dla ich dziecka będzie najlepsze. Jak dotąd zawsze się udaje.

Reklama

 

A te piękne momenty?

 

Uśmiech dziecka, świadomość, że komuś właśnie uratowaliśmy życie. Ta praca naprawdę ma sens. Piękny zawód. Ciężki, odpowiedzialny, ale piękny.

 

Średnia wieku pediatry w Polsce to 63 lata...

 

Słyszałem o tym i sam jestem zdziwiony. Być może wynika to z tego, że przez jakiś czas w edukacji była jakaś luka pokoleniowa w tej dziedzinie. Dziś pediatrzy są dosłownie wyłapywani z rynku. Często trafiają do POZ, bo tam są zdecydowanie, nawet dwukrotnie większe zarobki niż w szpitalach. Ale myślę, że nie wszystko trzeba przekładać na ekonomię. Dlatego wybrałem szpital w Szczytnie. Ale nie będę ukrywał, że to też była szansa na moją specjalizację.

 

No właśnie, jak to się stało, że trafił pan do Szczytna.

 

Za sprawą rodziny lekarskiej państwa Tarasiuków. To oni zaproponowali mi pracę u siebie w przychodni. A znaliśmy się, bo jesteśmy tego samego wyznania protestanckiego: adwentystów dnia siódmego. Współpracowałem i współpracuję z ich przychodnią.

 

Trafił pan do naszego powiatu sam?

 

Przyjechałem z żoną. Mieszkaliśmy w Szczytnie na początku, ale teraz udało nam się kupić starszy, ale fajny domek w Dźwierzutach. Mieszkamy tam i powoli go remontujemy.

 

Czyli na stałe związaliście się z naszym powiatem?

 

Generalnie jesteśmy otwarci na wszystko, ale na razie rzeczywiście tu układamy sobie życie. Co przyniesie przyszłość, tego jednak nie wiemy (śmiech). Na razie wyprowadzki nie bierzmy jednak pod uwagę. Tu naprawdę jest pięknie.

 

A prywatnie czym pan się interesuje?

 

Uwielbiam podróżować i spędzać czas na łonie natury. Mazury to idealne miejsce na spełnianie tych marzeń. Ponton, jeziora, rowery... to moje drugie poza pracą życie. Interesuję się też „Biblią”. Zgłębiam jej tajemnice. Jest tam mnóstwo morenowego autorytetu, proroctw dotyczących przyszłości. To naprawdę mnie interesuje.



Komentarze do artykułu

Napisz

Galeria zdjęć

Reklama

Reklama


Komentarze

Reklama